Czeska kolacja.

O rany ...jak bardzo może śmierdzieć człowiek i jak dużą przestrzeń jest w stanie zająć swą wonią, wiedzą dziś Ci, którzy wieczorową porą rezem ze mną czekali na pociąg na dworcu PKP w Tychach.

To miała być przyjemna przesiadka z godzinną przerwą na kolację w jakiejś miłej przydworcowej restauracyjce...

Na wszelki wypadek napiszę, że Pan śmierdzący to nie budzący współczucia bezdomny, zagubiony staruszek. To raczej młody nietrzeźwy człowiek, który od dawna swe potrzeby załatwia nie ściągając spodni. Smród czuć z tak dużej odległości, że do głowy nie przychodzi, że to od tego człowieka. Nie wiem jak on to wytrzymuje znajdując się tak blisko źródła. Mnie się wydaje, że ilość skoncentrowanej uryny, której się domyślam po woni roznoszonej przez tego człowieka, może wypalić źrenice. On jednak wydaje się widzieć całkiem dobrze. Wydaje się też, że świadomie nie narzuca się swoją osobą w dworcowej hali... siedzi grzecznie w kąciku przy drzwiach.

Nikt jednak prócz owego pana nie czeka na dworcowej hali, wszyscy są przed budynkiem na powietrzu. Smród jest wewnątrz nie do zniesienia. Spojrzałam z troską na kasjerki w dworcowych okienkach i zrozumiałam dlaczego te okienka bywają tak pancernie zabezpieczone; nawet podajnik na bilet jest tak skonstruowany by powietrza sprzed i zza okienka nie mieszały się. Teraz wydaje mi się to wielce konieczne choć system mikrofonów i głośników pozostawia wiele do życzenia.

Dworzec w Tychach w jesienny wieczór okazał się ciemny i skromny. Są trzy perony, do których dociera się obskurnym przejściem  podziemnym. Miałam wątpliwości czy istnieje peron nr trzy, na który miał wjechać mój pociąg, ale pani na dworcu ostro i podniesionym głosem odpowiedziała mi: tutaj są TRZY perony! Wszystkie trzy są oznaczone! Oczywiście gospodarz ma rację i strach dalej dopytywać skoro krzyczy, tym bardziej, że mam wolną godzinę i mogę sobie przecież poszukać. Nie tylko ja byłam tutaj po raz pierwszy. Krążyła ze mną jeszcze jedna pani - dodawało mi to otuchy. Być może za dnia wygląda to wszystko inaczej, ale w nocy to wycieczka w inny wymiar - estetycznie mało przyjemny, choć znalazło się też miejsce na sentymenty i miłe chwile... chyba nawet odrobinę romantyczne. Jednak o kolacji w Tychach nie było mowy, bo przy dworcu nie ma żadnego lokalu gastronomicznego ani kawiarni, choć jest mały sklepik spożywczy.

Czas na to co miłe. Trolejbusy. Pamiętam sprzed lat jak uczyłam się o tym chyba w szkole. Nie wiem już sama ile razy w życiu przypominałam sobie, w którym śląskim mieście są trolejbusy. Teraz już nie zapomnę. Podjeżdżają przed same drzwi tyskiego dworca kolejowego. Poznałam już lubelskie trolejbusy, dziś zobaczyłam śląskie w Tychach. Zostały jeszcze tylko gdyńskie do obejrzenia :)

Druga miła niespodzianka spotkała mnie na odnalezionym peronie nr trzy, który odgrodzony jest od pozostałych dwóch peronów starą lokomotywą. Wejście jest ulokowane w sumie logicznie, za wejściem na peron nr dwa aczkolwiek póki się tam nie dotrze absolutnie tego nie widać. Trzeba na upartego walić głową w mur, a gdy zbliżymy się do muru oczom ukarzą się schody. Przejście podziemne i schodki na peron są obskurne, kapie woda, jest brudno, nikogo nie ma, słychać własne kroki, światło się tam jarzy nie pali. Także po wyjściu na peron może być tylko lepiej. Peron jest pusty bez ławek, z lampami co jakiś czas. Z jednej strony stoi stary pociąg, z drugiej za torami jest ściana wysokich brzóz i innych drzew lekko kołyszących się na wietrze - w nocy wydają się jeszcze zielone...a może tutaj jeszcze są zielone, w końcu to południe kraju... I cisza, cisza której w Warszawie mam ogromny deficyt. I w tej ciszy wychodząc na pusty peron usłyszałam  cichutką muzykę... Tak, ze starego megafonu na jednej z lamp było słychać radio :) także stałam sobie już w nocy na pustym starym peronie pod jarząca się lampą słuchając komunikatów z przygotowań do meczu i całkiem miłej muzyki. Tą scenę zaliczyłabym do romantycznych. Od czasu do czasu pojawiał się wyjątkowo głośny i wyraźny komunikat o opóźnieniu mojego pociągu. Dobrze, że na okoliczność tego wyjazdu kupiłam pikowany ciepły płaszcz.

Przyjechał w końcu wyczekiwany pociąg IC z Pragi, a w nim czeski wagon restauracyjny. Wystrój jak z czeskiego kina. Kelner Czech mówił po czesku, menu też było czeskie. Pociąg przyjechał z czeskiej Pragi, a kończy bieg na warszawskiej Pradze. Hmm... Nie mogłam odmówić sobie kolacji w takim miejscu. Wydawałoby się, że kuchnia w pociągu bazuje na gotowych produktach...ale nie...ta czeska nie. Czeski kelner rozłożył mnie na łopatki gdy bił schabowego i ubijał ciasto do panierki sprytnie łapiąc równowagę w trzęsącym się pociągu. Żałowałam, że to nie był schabowy dla mnie. Ciekawe czy w polskim Warsie biją schabowe? ...tak czy inaczej ku zaskoczeniu odbyłam tego wieczoru wycieczkę do Czech....w pędzącym po Polsce pociągu. Przemieszczałam się w czasie i przestrzeni, gdy wokół czynił zniszczenia wiejący Orkan, o czym w tym czasie, nie wiedziałam.  Tutaj przypomina mi się Alicja w Krainie czarów...i mogłoby się pojawić pytanie czy ja aby nie fantazjuję natto... odpowiem więc na wszelki wypadek, że w schabowego trzeba mi uwierzyć, bo dowodów nie posiadam. Poza tym zachowałam na pamiątkę czeski rachunek z czeskiej restauracji w czeskiej walucie od czeskiego kelnera zapisany długopisem na karteczce z czeskiego kajetu :)

Bardzo bałam się tego dnia. Słabo chodzę, nie mam siły mówić, ciało mnie boli gdy muszę dłużej siedzieć, a pojechałam w góry wygłosić trzy godzinny wykład. Teraz w życiu bym się na to nie zdecydowała, jednak z zobowiązania sprzed roku należy się za wszelką cenę wywiązać. Być może będę musiała powiedzieć organizatorowi o chorobie, ale póki daję radę walczę.

Choroby się wstydzę ale może trzeba zacząć z tym normalnie żyć...obawiam się, że moje ograniczenia mogą innych bardziej krępować niż  mnie. Musi być na to jakiś sposób i muszę próbować. Trolejbusy i czeska kolacja są tego przecież warte :) ...plecy mi pękają...

Komentarze