Hogata, smród i awaria.

Jednooka pielęgniarka wyjmowała wenflon z mojego nadgarstka gdy spostrzegłam, że robi to bez rękawiczek... Wyjaśniała, że może bez rękawiczek, bo jest zdrowa, bo kiedyś to ją nawet przebadali... Wyjaśnić na swój sposob może i wyjaśniła, a że rzuciła tym samym wielki cień podejrzliwości na wszystkie pielegniarki tego świata to już inna sprawa... lęk przed bakteriami, wirusami, pasożytami innych oporządzanych przez nią pacjentów rósł u mnie w zastraszającym tempie. Hogata patrzyła swoim jednym okiem głęboko w moje oczy i powtarzała swe prawdy z dużym przekonaniem... nie otarła się jednak ani o drobinę mojego zaufania, a wręcz przeciwnie. Szamotała się po zabiegowym. Był wieczór, chciałam już tylko do domu.

Dzień pod kroplówką na dentystycznym fotelu kończy się zazwyczaj pragnieniem powietrza i przestrzeni... a determinacja dotarcia do drzwi wyjściowych szpitala za każdym razem jest coraz silniejsza. Za drzwiami czeka OGROMNA ulga. Mróz i smog nie przeszkadzają.  Choć do furtki jest pod górkę, w momencie ucieczki uciążliwość ta staje się przyjemnością. To jedna z nielicznych górek, na którą niecierpliwie czekam cały dzień i gdy do niej dotrę nic się nie liczy ...choćby po trupach....ale chcę wyjść poza szpital jak najszybciej.

Przemarźnięta wpakowalam się do autobusu numer 166 ...szamotałam się chwilę podobnie jak Hogata w zabiegowym. Wolne miejsce pod oknem było spełnieniem marzeń. Pech chciał, że obok siadł nietrzeźwy jegomość. Smród alkoholu raz po raz drażnił moje nozdrza. Opuszczenie tego miejsca wymagało pewnej niełatwej dla mnie gimanstyki. Ustaliłam szybko, że sąsiad choć napruty jak meserszmit równowagę trzyma, więc raczej się na mnie nie obali. Poza tym bukiet smrodu wskazywał na upojonego alkoholem i przepalonego osobnika płci męskiej bez cech bezdomności, smrodu stęchlizny i woni odchodów. W tej sytuacji postanowiłam pozostać na miejscu z nadzieją, że sąsiad wysiądzie szybciej niż później i zdążę o nim zapomnieć nim przejedziemy Wisłę.

Warszawa wieczorem przywitała mnie barwnymi iluminacjami. Jedynie smród sąsiada psuł atmosferę. Starałam się jednak mysleć o tym co pozytywne... Pomyślałam, że jadę do ciepłego mieszkania i nie muszą się martwić, że trzeba napalic w piecu, przynieść drewna, węgla itp., nie mam auta, więc mi się ono nie psuje i nie zatrzymuje na środku skrzyżowania, a cana jaką za to płacę to tylko pewne niedogodności w miejskiej komunikacji. Gdy kończyły się super pozytywne pomysły i zbliżalismy się do mostu sąsiad wysiadł. Smród po nim palił nozdrza jeszcze dłuższą chwilę, ale można było już normalnie oddychać. Nareszcie. Wjechaliśmy na most i mogłam raczyć się widokiem oświetlonej Warszawy. Nic już nie mogło popsuć mi humoru tego wieczoru.

Rozebrałam się, zapaliłam lampki na choince, włączyłam wodę na herbatę. Nim woda zdązyła się zagotować dotarło do mnie, że jest mi chłodno. Kaloryfery były zimne. Roztaczane w autobusie wizje komfortu niemartwienia się o ogrzewanie mieszkania legły w gruzach, a i sens wytrzymania niedogodności smrodu znacznie stracił na ważności. Szybkie dochodzenie wykazało, że mamy awarię ciepłowniczą.  System grzewczy w kamienicy jest bardzo, bardzo stary... zobaczyłam w wyobraźni sople lodu pod własnym nosem. Powstrzymywałam się tym razem od roztaczania pozytywnych wizji sytuacji, w której się znalazłam ...żeby nie pogorszyć.  Mieszkanie nie wychłodzi się tak szybko jak dom, woda nie zamarznie w rurach, nie muszę się sama o to wszystko martwić i mam przecież poduszkę elektryczną, a brak ciepłej wody to nie dramat. Ale mogło być jeszcze gorzej gdyby odłączyli prąd... bez ogrzewania i prądu w zimie mieszczuch w starej kamienicy zginie - taka prawda.... niezachartowany mieszczuch, nowy na dzielnicy nie przetrwa u siebie takiego kryzysu. By nie powielić błędu z autobusu zaczęłam roztaczać wizje zagłady. Pomogło - następnego dnia wszystko wróciło do normy.

Komentarze